Until Dawn - recenzja


Until Dawn – recenzja

Po kilku epizodach na morzach i oceanach podczas rozgrywek w Pillars of Eternity oraz GreedFall postanowiłem zasłużenie odpocząć na suchym lądzie od wodnych wojaży. Problem w tym, że zamiast plądrować zapomniane grobowce z Nathanem Drake`em lub odprężać się podczas budowania idealnego miasta w Cities: Skylines, nawet nie spostrzegłem, kiedy zostałem uwikłany w horror rodem z amerykańskiego kina klasy B. Mowa o Until Dawn, pierwszym horrorze w jaki zagrałem od wielu lat, a moim zadaniem było pozostawienie przy życiu ośmiorga nastolatków podczas wypoczynku w niedostępnym, zimowym schronisku w górach.
Jak mi poszło?

Ano, kurde, nie za dobrze. Ale bawiłem się świetnie. 

 

Until Dawn miało być pewnego rodzaju pokazem możliwości technicznych PS4. Gra, która pierwszy raz dała o sobie znać w 2012 roku, była przeznaczona na Playstation Move oraz PS3, ale po kilku perturbacjach ukazała się trzy lata później na PS4. Myślę, że wyszło jej to na dobre zwłaszcza pod względem graficznym i studio Supermassive Games musi być zadowolone nawet dziś z sukcesu gry. Produkcja jest niemal identyczna w założeniach jak Heavy Rain lub The Walking Dead od Telltale Games, więc największy nacisk jest położony na historię, którą mamy okazję poznać. Jeżeli podobały Wam się gry, które wymieniłem powyżej, Until Dawn na pewno Was nie zawiedzie. Zapraszam do zapoznania się z moimi wrażeniami.

Na początku muszę zaznaczyć, że jest to historia bardzo mocno stylizowana na amerykański horror tzw. klasy B, a z racji tego, że te produkcje nie grzeszą logiką, to aby w pełni cieszyć się grą powinniśmy przymknąć oko na lekkie nieścisłości (mniej więcej średnicy całkiem sporego krateru). Bo jak inaczej nazwać pomysł, aby dokładnie w rok po tajemniczym zniknięciu dwóch sióstr, koleżanek z klasy głównych bohaterów, zebrać wszystkich w tym samym miejscu na niezobowiązujący weekendzik dla par? A tak, aby się odstresować. Nieważne, że na dworze szaleje zimowa zawierucha, w okolicy prawdopodobnie ukrywa się zbiegły więzień a las okalający schronisko wygląda równie zachęcająco, co zjechanie gołym pupskiem po nieheblowanych deskach do wanny pełnej spirytusu?
Ano nijak, jesteśmy Amerykanami, co może pójść nie tak? Do dyspozycji dostajemy ośmioro nastolatków, każdy z nich jest opisany nieco innymi cechami, ale z reguły są to dosyć sztampowe postacie jak sportowy osiłek, kujonka, wysportowana blondynka czy koszmarna, głupia zołza. Sztampowe, nie znaczy, że nudne – każda z postaci ma coś do powiedzenia i łączą ich różne relacje, które przede wszystkim wywołują w nas emocje. To bardzo ważne, ponieważ nie ma nic gorszego w opowieści, niż nudni bohaterowie. Myślę, że każdy znajdzie swojego faworyta, gdyż ich perypetie ogląda się jak film za sprawą tego, że postacie odgrywają prawdziwi aktorzy, a na czoło wysuwają się wśród nich Rami Malek (zdobywca oskara za rolę Freddiego Mercurego w Bohemian Rapsody!) jako Josh, brat zaginionych dziewczyn oraz Peter Stormare jako Dr. Hill. 

 

Perypetie naszych bohaterów po zakończonym epizodzie przerywają sekwencje z właśnie niepokojącym Dr. Hillem, który w bardzo teatralny sposób prowadzi naszą psychoanalizę. Tutaj zbyt wiele nie mogę napisać, gdyż wątek z jego udziałem jest bardzo ciekawy i każdy powinien odkryć go sam.

Grę przechodzimy z perspektywy trzeciej osoby, kierując w danym momencie postacią, wokół której kręcą się wydarzenia na ekranie. Eksplorujemy lokacje dosyć topornym sterowaniem, aby znaleźć wskazówki dotyczące tajemniczego psychopaty, pewnej kopalni oraz sanatorium w postaci zdjęć, przedmiotów lub notatek czy zdjęć z przeszłości. Miejsca, która mają niepokoić – niepokoją, straszyć - straszą etc. Grafika na strukturze Killzone`a jest bardzo przyzwoita i nawet dziś, w 2020 r. broni się z podniesionymi pięściami. Przechadzając się ciemnym lasem widzimy malutkie płatki śniegu wirujące na wietrze, zostawiamy ślady w śniegu a złowrogie cienie kładą się pokotem na kamieniach i drzewach, wpędzając nas w atmosferę nieustannego zagrożenia i niepokoju, nie puszczając ani na moment do samego ukończenia gry. Z drugiej strony podczas eksploracji kopalni czy piwnic pod sanatorium jesteśmy uwięzieni jak świnki morskie w ulewnym deszczu. Przyczynia się do tego także sam projekt lokacji i detale znajdujące się w polu widzenia, ale niedostrzegalne na pierwszy rzut oka – tego nie da się opisać, to trzeba zobaczyć! Niejednokrotnie podczas przechadzania się lasem w poszukiwaniu wskazówek czułem wręcz obecność czegoś niepokojącego, czającego się tuż za obiektywem kamery...



Może to byłem ja sam?

Until Dawn ma strukturę gry paragrafowej, starszej gałęzi rozgrywki, gdzie w postaci książki otrzymujemy grę w której możemy wpływać na wybory czy doświadczenia bohaterów za sprawą naszych wyborów. Kto nie znał tej formy literatury, gorąco polecam wydawnictwo Masz Wybór, które specjalizuje się w wydawaniu książek w tejże formie. Tak samo jak w paragrafówce, tutaj linia fabularna przypomina duże drzewo, rozgałęziając wydarzenia tudzież je definitywnie kończąc. I tak spośród ośmiorga nastolatków, podejmujemy wyzwanie, aby przeżyło jak najwięcej z nich, a najlepiej to wszyscy. Dodatkowo po dokonaniu ważnego wyboru, gra automatycznie zapisuje Twój wybór, zaś quicksave tutaj nie działa, każda decyzja jest ostateczna i możliwa do poprawy lub zmiany dopiero przy drugim lub kolejnym podejściu. Jest to ciekawy i sprawiedliwy zabieg i już wiem, że aby poznać wszystkie wątki muszę grę przejść przynajmniej raz jeszcze. Z drugiej strony jednak jeżeli ktoś jest wielkim przeciwnikiem sekwencji QTE, to trzeba nadmienić, że te są niekiedy trudne (lub pomysłowe – pomysł z zaliczeniem sekwencji aby utrzymać w bezruchu kontroler powoduje spore napięcie. Nie tylko rąk nerwów) i przez błędne wystukanie klawisza czy dwóch może zakończyć życie bohatera. Tutaj pozostawiam Wam kwestię indywidualnej oceny tego rozwiązania. 

 


Muzyka jest nastrojowa, jak w dobrym horrorze nie wybija się na pierwszy plan, jedynie konstruuje atmosferę grozy. Czasem zaś cisza przerywana jest tylko skrzypieniem butów na śniegu, kapiącą wodą lub trzask gałązki. Wszystkie dźwięki są bardzo dobrze skomponowane. Polecam zaopatrzyć się w słuchawki i włączyć grę późno w nocy, wtedy wrażenia płynące z rozgrywki są jeszcze bardziej spotęgowane. Przyznam się, że korzystałem ze słuchawek dopiero od połowy gry i żałuję, że tak późno wpadłem na ten pomysł.

I to właściwie wszystko, jeśli chodzi o Until Dawn, rasowy horror klasy B, który możemy przeżywać kilka razy, za każdym inaczej. Mimo upływu pięciu lat od premiery, grafika nadal trzyma poziom, muzyka raczej się nie zestarzeje a aktorzy robią co mogą, aby zaciekawić widza. Ich gra jest czasem niemal teatralna, ale nie przeszkadza to w końcowym odbiorze. Jeśli tylko jesteście uodpornieni na głupotę amerykańskich nastolatków i potraficie im wybaczyć, że w środku zimy biegają po lesie w letnich ciuchach (kalesonki są? Ano nie ma), to stoi przed Wami gra oferująca kilkanaście godzin dobrej zabawy. Spodziewałem się krótszej opowieści i miło się zaskoczyłem.

Z ośmiu bohaterów przeżyła u mnie tylko dwójka. Uważajcie w końcowym fragmencie opowieści, gdy jedna zła decyzja może spowodować dużą tragedię. Nieco mnie to sfrustrowało, ponieważ gdyby nie to, przeżyłaby szóstka. Przyjaźń jest ważniejsza od chęci spopielenia wszystkiego wokół – zapamiętajcie.

Zalety:
  • Świetny horror
  • Ciekawe i dobrze zagrane postacie
  • Grafika
  • Udźwiękowienie
  • Kilka zaskakujących momentów... 
     
  • Wady:
    ...ale także kilka irytujących
  • Dziury fabularne jednak są
  • Dlaczego oni biegają w letnich ciuchach?

Ocena końcowa: 8/10

Komentarze

Popularne posty