Dragon Age Origins - czy warto zagrać po latach?


 

 Dragon Age: Origins 

Czy po latach nadal warto zagrać?


    Wracam po miesięcznej przerwie do gier. Tym razem totalnie przypadkowo, poprzez wykupienie abonamentu xbox game pass, w oczy rzuciła mi się dostępność gier EA. I tak jak lew jest krul dżungli, tak EA ssie jako developer, ale polska cebulowa mentalność podpowiedziała mi, że tak naprawdę to Dragon Age: Origins wyprodukowała kanadyjska legenda - BioWare. Za pierwszym razem odbiłem się od tej produkcji jak piłka kauczukowa, ale postanowiłem, że na tyle dojrzałem, aby dać tej produkcji jeszcze jedną szansę. To był strzał w dziesiątkę, bo już dawno żadna gra mnie tak nie wciągnęła, abym siedział przy niej kilka wieczorów pod rząd, brnąc powoli do epickiego końca.

 


    Uniwersum Dragon Age kojarzy pewnie każdy. Wymyślił je David Gaider, który współpracował wtedy z BioWare, zaś dwa lata po premierze gry na świat przyszły także książki rozbudowujące uniwersum o nowe wątki i opowieści dziejące się w krainie Fereldenu. Czytałem pierwszy tom o tytule ,,Utracony Tron" - szczerze mówiąc pupska ani innej części ciała mi nie urwał, ale jeżeli ktoś jest fantastofilem, to może przeczytać i wytknąć mi, że się nie znam i w ogóle jestem gupi.

    Wróćmy jednak do samej gry. Dragon Age: Origins lub Początek, jak kto woli, jest klasycznym RPG-iem w trójwymiarowym środowisku. Możemy dowolnie przełącza się między kamerą taktyczno-izometryczną lub widokiem zza pleców bohatera. Najpierw tworzymy postać i już na samym początku dostajemy w twarz pewnym ciekawym zabiegiem. Mimo, że mamy tylko trzy rasy (Człowiek, Elf, Krasnolud) oraz trzy klasy (mag, łotrzyk, wojownik), to dominującym wyborem jest ten ostatni - pochodzenia postaci. Na ekranie startowym to zaledwie dwa zadania opisujące nasze pochodzenie, częsty zabieg w grach cRPG, który najczęściej nie ma na nic wpływu i powinien nas obchodzić równie bardzo, co obrady rządu Bangladeszu o zmianie szerokości krawężników o 0,1 centymetra. Ale tutaj jest inaczej - pochodzenie określa startową lokację dla naszego bohatera i w sumie mamy do rozegrania kilka różnych prologów, które zależą od naszego wyboru. Żeby było jeszcze ciekawiej, to nie trafiamy nawet do tej samej lokacji, lecz do kilku różnych, które oferują zupełnie inny początek przygody oraz pozwalają przybić mentalną sztamę z prowadzonym przez nas bohaterem. Pewnie nie będę wyjątkiem, ale rozegrałem wszystkie dostępne prologi, żeby zobaczyć czym się różnią. Miałem zacząć krasnoludem wojownikiem z królewskiej rodziny, gdyby nie to, że gra zbugowała się na sam koniec i nie mogłem porozmawiać przez kraty z postacią NPC, dzięki której wydostałbym się z zamkniętej celi. Moim wyborem zatem został Elf Łotrzyk pochodzący z biednej dzielnicy miasta Denerim zwanej Obcowiskiem. Wstęp do epickiej przygody rozpoczął się od przygotowań do... ślubu, a skończył się zrekrutowaniem mnie do szeregów Szarej Straży, wokół której kręci się fabuła całej opowieści. 

 


    Gra rozgrywa się w fikcyjnym królestwie Ferelden, które zostało napadnięte przez mroczne pomioty, przypominające gobliny i orki, lecz w ich szeregach można spotkać także ogry, widma, trupy i całą gamę fantastycznych pomyleńców, których musimy ukatrupić swoimi zdolnościami. Podczas premiery gry czternaście lat temu chwalono ją wówczas właśnie za fabułę, która była jak na tamte czasy dojrzała i mroczna. Nie ma tutaj miejsca na pachnące fiołkami Elfy o wypielęgnowanych paznokciach, czy rubaszne krasnoludy z piwerkiem w karczmie, co to, to nie. Wszechogarniający syf, smród, brud i ubóstwo przypominać może nam pracę na zlecenie w tamtych czasach, gdzie wypłata oscylowała w granicach ośmiuset złotych, bez prawa do urlopu i skazanie na dentystów-morderców z NFZ. 

    Czyli, kurde, niewesoło.


 

    Po pewnych fabularnych perturbacjach nie ma innej możliwości, niż dołączenie do szeregów legendarnych Szarych Strażników, starożytnego zakonu wojowników, którzy jako jedni z nielicznych zdają sobie sprawę z zagrożenia płynącego ze strony mrocznych pomiotów. Także jako jedni z nielicznych posiadają wiedzę na temat przewodzących im Arcydemonów. Potem jest już standardowo - fabularny twist i zostajemy praktycznie sami z mieczem zadającym 1-4 obrażeń i skołowanym spojrzeniem wodzącym wokół. Jako nowicjusze musimy uratować świat przed zagładą, nic prostszego. Poruszamy się więc po mapie świata odwiedzając takie lokacje jak podziemne królestwo krasnoludów, puszcze dalijskich elfów czy stolicę świata ludzi lub pewną górską wioskę, w której wykonujemy zadania te ważne i te służalcze, których tak nienawidzę. Nie ma to jak być wybrańcem i uganiać się za jakimiś trywialnymi rzeczami, podczas gdy świat stoi w ogniu. Expić jednak też trzeba, więc chcąc nie chcąc, musimy robić za kuriera i gumowe ucho. Na szczęście jednak cała fabuła dość mocno się skleja, nie pozostawiając wielu wydarzeń przypadkowi,  jedno wynika z drugiego, przez co całą grę oceniam na bardzo przyjemną pod względem przedstawionej opowieści. 

    Głównie dzieje się to ze względu na naszych towarzyszy, ponieważ każdy prawdziwy wybraniec nie poradzi sobie bez wiernych kompanów u boku, którzy wspomogą go w trudach podróży - a to wtrącą jakąś anegdotkę, pokłócą się między sobą podczas przemierzania miasta, papier toaletowy podadzą... Jest także pies i to nie jako maskotka, ale jako pełnoprawny członek drużyny, którego możemy w ograniczony sposób ekwipować i uczyć różnych umiejętności. Widać krok wstecz współczesnych wydawców, którzy podniecają się, że w ich grze można pogłaskać psa czy kota - mimo że już przed rokiem dwutysięcznym Fallout zaserwował nam Ochłapa, zaś tutaj mogliśmy nawet nazwać naszego psa - u mnie nosił dumną nazwę Łojciec i przebył ze mną około ćwierci gry. Inni towarzysze jednak są nieco bardziej sensowni ze względu na to, że kolorują nam tło fabularne swoimi osobowościami. Mamy tutaj bagienną wiedźmę Morrigan, bękarta rodziny królewskiej Alistair`a czy kapłankę Wynn. To oni wspierali mnie w dążeniu do zakończenia i kopaniu tyłków w słusznej sprawie. Poza nimi jest jeszcze kilka postaci, myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie. 

    Grając w Dragon Age: Origins poczułem się jakbym cofnął się w czasie. Widać tę różnicę, z jak pieczołowicie kiedyś robiło się gry. Dość wspomnieć, że do angielskiej wersji gry zaangażowano ponad stu aktorów, lecz to i tak blednie przy polskiej pełnej lokalizacji. Mimo, że nasza postać sama w sobie jest niema i ma tylko kilka odzywek na kliknięcie myszką podczas ruchu, to w grze znajdziemy Piotra Fronczewskiego, naszego kochanego wiedźmina - Jacka Rozenka a nawet aktora podkładającego głos Diego w Gothicu. Jeżeli to nie jest argument żeby zagrać, to ja nie wiem co może Was jeszcze skłonić. Wiem! Osobiście postawię zimne piwko nad morzem każdemu, kto przyśle mi screeny z końcówki gry, w których znajdzie się pies o imieniu Łojciec. Zobaczymy, kto czyta uważnie i czy ktokolwiek podejmie wyzwanie! ;) 

    Na zakończenie jestem zmuszony odpowiedzieć na postawione na początku pytanie - czy warto zagrać po czternastu latach od premiery? Specjalnie nie omawiałem grafiki, gdyż co tu powiedzieć - zestarzała się jak mleko. Podobno nawet podczas premiery nie była specjalnie ładna, ja akurat tego nie pamiętałem, ale jestem w stanie zrozumieć, że szaro-bura stylistyka może nie każdemu przypaść do gustu. Jednak to nie o to w tej grze chodzi, mi specjalnie piksele i brzydkie tekstury nie przeszkadzały w odbiorze, zaś klimatyczny interfejs nawet pomagał we wczuciu się w klimat gry, kiedy czytałem ciekawie napisane notatki i kodeksy. Moim zdaniem: 

WARTO, KURDE BELE

 

   ...zagrać w tę produkcję. Nawet jeśli już kiedyś grałeś. Nie tylko będzie to świetne odświeżenie przed zapowiedzianą czwartą częścią (która ukaże się pewnie mniej więcej wtedy, kiedy ludzkość odkryje technologię Mass Effect), ale także świetna gra, która przypomni Ci lata szkoły i giercowanie po nocach w Baldura czy innego Neverwintera. Zobaczysz, jak dzisiejsze lokacje rażą oczy assetami i powtarzalnością, podczas gdy w Dragon Age: Origins wszystko wygląda mniej lub bardziej klimatycznie, ale na pewno oryginalnie, począwszy od skrzyń, poprzez krzesła i stoły, a kończąc na całych karczmach i zamkach. No i przeżyjesz niekiepską historię na kilkadziesiąt godzin. A jak masz gamepassa, to już w ogóle heeeloooł?! W początku sagi Dragon Age uważne oko wypatrzy zalążki gier, które wyrosły na pomysłach Dragon Age - Mass Effect ze swoimi barwnymi towarzyszami i epickie zakończenie, podczas którego przydzielamy role naszym kolegom z drużyny. No i są romanse, a kto by nie chciał dobrać się do krasnoluda? Ja bym chciał! Nawet Wiedźmin coś niecoś podpatrzył przy tej produkcji...          

 

    Kilka rad, wskazówek i ciekawostek na koniec: 

 

1. Gdybym miał zagrać jeszcze raz, zagrałbym klasą maga-healera, bo to chyba nim najczęściej posługiwałem się podczas bitew, które ogólnie są trudne i gra na normalnym poziomie trudności... No, sprawia trudności.

2. Klient EA (grrrr...) nie pozwalał robić screenów z gry, więc obrazki są z googla. Nie pozywajcie mnie ani nie róbcie zbiegowiska pod chatą z widłami i pochodniami. 

3. Jeżeli jakaś postać jest dobra we wszystkim, to w niczym nie będzie doskonała. W grze chyba nie ma resetu umiejętności, więc lepiej jest doprowadzić postacie do mistrzostwa w jednej dziedzinie, by potem wziąć się za następną, zwłaszcza, że końcowe umiejętności naprawdę robią robotę w walce. 

4. Ogłuszenie, powalenie, heal - to Twoi najwięksi przyjaciele. 

5.   Początek zdobył kilkanaście tytułów gry roku od różnych publikacji branżowych. Akademia Sztuk i Nauk Interaktywnych uznała ją za najlepszą grę RPG/MMORGP 2009 roku. Podczas gali Spike Video Game Awards 2009 uhonorowana została w kategoriach najlepsza gra na PC i najlepsza gra RPG. W plebiscycie IGN uznana została najlepszą grą na PC, najlepszym RPG na Xboksa 360 i PC oraz grą z najlepszą historią. Serwis Giant Bomb uznał ją najlepszą grą na PC, a amerykański „PC Gamer” grą roku i najlepszym RPG roku. W 2010 roku zamieszczona została w książce 1001 Video Games You Must Play Before You Die. - Źródło: Wikipedia

     


Komentarze

Popularne posty